niedziela, 10 marca 2013

Kajam się...

Zamierzam w ramach pokuty wrzucić na koniec tej notki zdjęcie słodkich kotków. Może wtedy wszyscy, którzy do dzisiaj wytrzymali tragiczną posuchę na tym blogu, poczują odrobinę mojej skruchy za to wstrętne zaniedbanie... Przepraszam, to może niewiele, ale naprawdę mi przykro, bo nie planowałam tak nagle zdezerterować. W jakiś sposób wyjazd na Święta do domu wybił mnie z cotygodniowego rytmu i potem ciężko było mi do niego wrócić.
Z uwagi na to, że jestem już z powrotem w Polsce, a mój Erasmus dobiegł końca, pomyślałam, że podzielę się na blogu moim krótkim podsumowaniem. Jest to esej na potrzebę wydziałowej akcji o nazwie "(nawiasem mówiąc)", która ma zachęcić studentów do pisania o czymkolwiek, co im siedzi na duszy lub w niej gra. Ja napisałam of kors o moim wyjeździe, ponieważ jak na razie jest to najbardziej aktualne wydarzenie z mojego życia i chyba najciekawsze co mi się do tej pory przydarzyło.
Także niech ta notka będzie ostatnią na tym blogu. Niezmiernie mi miło, że mogłam się dzielić moimi zagranicznymi przeżyciami z innymi ludźmi, że komuś chciało się to czytać, i to niektórym nawet z przyjemnością. Miałam niesamowitą frajdę z tego, że mogę podzielić się tym, co się działo i pomogło mi to wiele razy zebrać myśli do kupy i spojrzeć na wydarzenia z szerszej perspektywy. Poza tym wszystkie wpisy opowiadają o pięknych chwilach, które spisane tworzą niezniszczalne wspomnienia.

THE END

"Erasmus Experience"


Mniej więcej półtora roku temu pomiędzy różne bzdury oglądane przeze mnie na YouTube trafił filmik pod tytułem: „Sorry, I’m Erasmus” wrzucony przez Giuseppe Turchiaro. Niecałe pięć minut materiału zmieniło moje życie. No dobra, brzmi dosyć podniośle… Raczej włączyło nową ideę do mojej głowy, wniosło nową pozycję do mojej życiowej listy „Things to do”. Niby nic wielkiego, młody, raczej przystojny i zdecydowanie zabawny Włoch opowiada o swoich przeżyciach związanych z wyjazdem w ramach programu wymiany studenckiej Erasmus na parę miesięcy do Wielkiej Brytanii. Jednak coś w tym filmie przemówiło do mojej obolałej posesyjnej duszy, do mojej wyobraźni i do serca, które nagle zaczęło szybciej bić. „Czyli jednak jest nadzieja! Istnieje szansa na ucieczkę z depresyjnej jesienno-zimowej Polski! Można na jakiś czas schronić się przed rutyną i szarą codziennością! Jest okazja na odstawienie książek na bok i zrobienia sobie półrocznych wakacji!” Zdecydowanie tak, Erasmus wydał mi się w tamtym momencie wybawieniem, w jednej chwili wyjazd na wymianę stał się moim marzeniem numer jeden!

Minęły 3 semestry i oto jestem, lekko zagubiona, lekko stęskniona za krajem, świeżo upieczona Erasmuska. Ostatnie 6 miesięcy spędziłam w Katanii, czyli w drugim co do wielkości mieście na Sycylii – południowej wyspie Włoch. Dlaczego akurat tam? To pytanie padało pod adresem wielu osób na wyjeździe, a odpowiedzi były standardowo bardzo różne. Jedna znajoma była rok przed Erasmusem na wakacjach w tamtym rejonie i zakochała się w sycylijskim klimacie. Inna od lat tworzyła związek na odległość z chłopakiem z Katanii i teraz wreszcie zakochani mieli szansę spędzić parę miesięcy w jednym mieście. Jeszcze inna, studentka filologii, z uwagi na swoje studia pragnęła wyjechać właśnie do Włoch w celu podszkolenia języka. A jak to było ze mną? Chyba niezbyt wyszukanie… Ja chciałam tylko słońca, czerwonych pomarańczy i romantyzmu.

Przygotowania do wyjazdu we wrześniu zostały gwałtownie zaburzone tylko dwukrotnie – za pierwszym razem była to wiadomość od znajomej z innego miasta, która dostała się na wyjazd w to samo miejsce i w tym samym czasie, co pozwoliło nam podjąć decyzję o wspólnym mieszkaniu i wzajemnym wspieraniu się. Misterny plan posypał się w drobny mak po słowach: „Nie dam rady. Mam zbyt wiele wątpliwości. Zakochałam się. Nie jadę.” Drugim wstrząsem był telefon od przyjaciółki ze studiów. Miała ona, co było już od ponad pół roku postanowione, spędzić dwa tygodnie w słonecznych Włoszech na wakacjach, przy okazji będąc mi kompanem przy stawianych przeze mnie pierwszych krokach na obczyźnie. Tak fajnie miało być! Na co tydzień przed wyjazdem, między wrzucanymi do walizki bikini i kocem termicznym, w słuchawce usłyszałam: „Dostałam półpaśca. Na oku. Zarażam. Nie jadę.”

Przez cały czas trwania procesu rekrutacji, kupowania nietanich biletów, zmniejszania różnic programowych i uczęszczania na kurs włoskiego, nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że chcę tego wyjazdu. Ale po tych dwóch „niusach” zaczęły mi się trząść kolana, a walizka nagle stała się jakaś nie do udźwignięcia… Cóż, chyba zasadą jest, że prędzej czy później kryzys musi przyjść, u każdego. Mój pojawił się właśnie wtedy, dosyć późno i niespodziewanie, ale tak to już z tymi kryzysami jest. Co by jednak nie mówić, nastąpiło domykanie walizki, ścisk w żołądku, trochę wzruszeń na lotnisku i już mnie nie było.

Katania okazała się o wiele większa niż się spodziewałam! Do tego stopnia, że przy lądowaniu cały czas zastanawiałam się: „Co to za duże miasto na północ od lotniska?”. Zachmurzenie tego dnia musiało być spore, ponieważ nie doceniłam jeszcze wtedy widoku na największy skarb i zarazem przekleństwo Katanii – widoku na Etnę. Nigdzie poza tym miejscem na ziemi nie spotkasz się z szansą brania kąpieli w morzu i jednoczesnego gapienia się na wulkan. Niesamowite wrażenia gwarantowane! A przekleństwem nazywam ją dlatego, że słynne jej erupcje miały w zwyczaju przysparzać wiele zmartwień mieszkańcom sąsiadujących z Etną miejscowości, łącznie z moją Katanią.

Pierwsze tygodnie upłynęły pod hasłem : organizacja.  Z dużym zaskoczeniem uznałam, że moja znajomość włoskiego jest raczej niewystarczająca do przetrwania, a językiem angielskim za wiele nie zdziałam. Cudowne jednak było to, że mimo różnic językowych i kulturowych bardzo niewiele osób potraktowało mnie w sposób mniej niż przyjemny. Prawie każdy z napotkanych na mojej drodze ludzi był życzliwy, uśmiechnięty, skory do pomocy! Była to główna cecha, która przekonała mnie do Sycylijczyków – niesamowita otwartość. Po znalezieniu mieszkania, wstępnym rozeznaniu się w topografii miasta oraz zawarciu paru nowych znajomości, Erasmus rozpoczął się na dobre!

Uczelnia, na której odbywały się moje zajęcia okazała się średniowieczną wersją Hogwartu – budynek Universita degli studi di Catania jest zaadaptowanym na potrzeby akademickie byłym klasztorem Benedyktynów. Także popiersia i witraże w oknach kafeterii studenckiej i marmurowe portale przy wejściu na zajęcia były na porządku dziennym. Klimat był wspaniały, ale za to organizacja okazała się koszmarem. Słyszałam wcześniej opinie na temat lekkiego roztargnienia we włoskiej administracji. Jednak to, co przeżywałam wraz z innymi studentami za każdym razem przy załatwianiu czegokolwiek w sekretariacie, biurach wymiany międzynarodowej czy na dyżurach u samych profesorów, przekroczyło wielokrotnie moją granicę tolerancji dla włoskiej opieszałości. Umówmy się, ma to w sobie wiele uroku, jednak moja porządna, punktualna i poukładana polska natura nie była w stanie przystosować się do włoskiego bajzlu… Basta!

Tak jak załatwianie formalności okazało się uciążliwe, klimat i temperatury rekompensowały w całej rozciągłości moje i innych Erasmusów frustracje. Aż do końca listopada organizowaliśmy wypady na piaszczystą plażę, jeździliśmy na wycieczki i zwiedzaliśmy piękną Sycylię, w letnich sukienkach wracałyśmy z dziewczynami wieczorami do domów. Było raczej jak w raju i korzystaliśmy z pogody ile wlezie, drocząc się odrobinę ze znajomymi z Polski, którzy patrząc na zdjęcia skręcali się z zazdrości.
Nauka na zagranicznej uczelni okazała się dla mnie o tyle trudna, że wszystkie zajęcia odbywały się po włosku. Ciężko mi było nadążyć za mamroczącymi naukowe definicje profesorami. W związku z tym większość wykładów spędziłam bardziej na wyłapywaniu ogólnego sensu zajęć niż na robieniu skrupulatnych notatek. Na szczęście okazało się, że istnieje możliwość przystąpienia do egzaminów w języku angielskim, ponieważ każdy z prowadzących potrafił lepiej lub czasem gorzej dogadać się ze mną na tyle aby przeprowadzić zaliczenie. Będąc szczerą, uratowało mi to tyłek…

Włochy od północy po samo południe słyną ze wspaniałego jedzenia. Oczywiście Sycylia pod tym względem nie wypada blado, ponieważ próbując skosztować wszystkich słynnych południowych przysmaków można by spokojnie zapełnić sobie menu na miesiąc lub dwa. Niezliczone ilości smaków… Pasty, pizze, ryby, desery, nawet słynne mięso z konia, starałam się spróbować wszystkiego! Od lat jestem wielką fanką pizzy, jednak dopiero będąc we Włoszech doceniłam co znaczy prawdziwie niebiański smak sosu pomidorowego, mozzarelli czy bazylii dojrzewających w sycylijskim słońcu. Pyszności!

Spędziłam na południu Włoch 6 niezapomnianych miesięcy wypełnionych zabawą, pysznym jedzeniem, nauką języka i poznawaniem nowych ludzi i ich kultur. W mojej opinii właśnie na tym opiera się idea programów wymiany studenckiej. Z jednej strony są to młodzi ludzie stawiani w nowych sytuacjach, często trudnych i tworzących wyzwania, studenci przyswajający poza wiedzą akademicką, również wiedzę na temat samych siebie. Ale Erasmus to również czas odpoczynku, zakochania się w nowej kulturze, dostrzeżenia szerszej perspektywy. Wzbogaca nas wewnętrznie, ale też pozwala na odpoczynek od tego, co zostawiasz za sobą. Jest tak, ponieważ po wejściu na pokład samolotu na cały czas trwania wyjazdu zyskujesz alibi, które pozwala ci odwrócić twarz od problemów w stronę słońca, odetchnąć i powiedzieć: „Sorry, I’m Erasmus”.





Palazzo


poniedziałek, 3 grudnia 2012

Natale con i tuoi!

Po co tak naprawdę jedziesz na Erasmusa? Poznać kulturę, język i miejscowych? Dobrze się zabawić i wypić więcej alkoholu w jeden semestr niż miałeś przyjemność spożyć przez całe dotychczasowe życie? Spróbować swoich sił na wolności, bez nadzoru i nadmiaru obowiązków? Spotkać ukochanego? Odnaleźć siebie? Pewnie dla każdego znajdzie się coś innego, a jeszcze pewniej po trochu ze wszystkiego. Często zanim się na tym Erasmusie nie znajdziesz, sam nie wiesz, co cię na niego ciągnęło. A czasem okazuje się, że wiedziałeś, ale się myliłeś! Po rozmowach z wieloma ludźmi z wymiany zauważam, że jesteśmy w momencie, kiedy rozpoczynają się PIERWSZE PODSUMOWANIA...

I co ciekawe, wiele osób jest nieusatysfakcjonowanych wyjazdem. Fakt, że może też bym była nieszczęśliwa gdybym wylądowała w akademiku - zimnym, oddalonym od wszystkiego, z samymi Polakami na piętrze, bez internetu w pokoju, stołówką na drugim końcu miasta, z kuchnią bez garnków i kubków, bez lodówki i znajomości włoskiego... Ale umówmy się! Kiedy słyszę taką relację, ukazuje mi się również obraz osoby, z którą rozmawiam, i która jest bohaterem tej sytuacji! Jeśli mieszkasz w miejscu, w którym nic ci nie pasuje, a dochodzisz do tego wniosku już po miesiącu pobytu, to do cholery zrób coś, zmień coś, wyprowadzaj się jak najszybciej! I argumentem nie powinna być w tym przypadku sytuacja finansowa, ponieważ jak się okazuje mój czynsz jest o 20 euro wyższy niż opłata za ten pseudo luksusowy akademik. Także wniosek miał być taki, że jak ktoś jest niezadowolony, to sam jest sobie winny! Może nie zawsze, ale często...
Bo nie można być leniem i nierobem! A przynajmniej nie można być jeśli się nim nie było przed przyjazdem. Bo twoja natura nie zmienia się w magiczny sposób po wyjściu z samolotu, kiedy przyjeżdzasz na wymianę. Jesteś w innym miejscu na świecie, na innych warunkach, więcej ci wolno, mniej ci bezpiecznie, ale jesteś i będziesz tylko sobą. Z ladacznicy nie zrobi się świętej, ze świętej nie będzie ladacznicy, ta dam! Przez chwilunię możesz się oszukiwać, ale wtedy... nie będziesz szczęśliwy ani zadowolony z Erasmusa i albo szybko wracasz do dawnych zwyczajów, albo ci smutno, a szkoda!

Oczywiście nie twierdzę, że wymiana pozostawia twoją psychikę w nienaruszonym stanie. Zmiana może się wydarzyć i najczęściej tak jest. Na szczęście głównie korzystna, jak sądzę. Usamodzielnienie, docenienie życia w ojczyźnie i wieloletnich, sprawdzonych przyjaciół, sprawdzenie się w nowych sytuacjach. Wszystko to są naprawdę dobre doświadczenia, te, które nas wzbogacają. Upiększają nasze wnętrze!


No ale! Weźmy na przykład taką Amelie! Jej poprzednie miejsce zamieszkania nie odpowiadało jej usposobieniu, ponieważ trzy z pięciu współlokatorek nigdy nie bywały w domu, a pozostałe dwie nigdy nie mówiły i siedziały zamknięte w swoich pokojach i własnych głowach. Także dla ekstremalnie otwartej dziewczyny, która ewidentnie nie potrzebuje prywatności nawet w łazience, życie w takim mieszkaniu było męczarnią. A więc co zrobiła nasza Amelka? Rozejrzała się wokoło i szybciutko przeniosła na Via D'amico, gdzie może swobodnie włazić wszystkim do pokoju, do łazienki, a nawet do łóżka...
 

 P.S. U nas w domu święta już na maksa! Właśnie słyszę Steve'a podgwizdującego "It's beginning to look a lot like Christmas" razem z Michael'em Buble, podczas gdy wspólnie z Eli wieszają bożonarodzeniowe dekoracje. Mamy szopkę w jadalni, ubraną choinkę w salonie i gwiezdny stroik wiszący na każdej parze drzwi. Too much? Pewnie tak, ale ja zawsze byłam fanem świątecznego wystroju i nastroju, także ta cała "szopka" tylko mnie cieszy, lekko śmieszy i przypomina, że już niedługo święta w domu. Mi piace!


Korzystając z okazji, w bożonarodzeniowym uniesieniu, chcę podziękować Oli W. za wspaniałą pomoc przy nauce włoskiego, bo mam nadzieję, że przeczyta i jej będzie miło. Wejdel, jesteś debeściak!!!

Ciaaaaoooo!!!


Palazzo




 

BOSKI WŁOSKI:
  • il presepio - szopka bożonarodzeniowa
  • il regalo - prezent
  • il Babbo di Natale - Święty Mikołaj
  • il albero di Natale - choinka
  • la carpa - karp
  • la notte di capodanno - Sylwester
   


środa, 28 listopada 2012

Dodgy & Banana

Let's live while we're young! I tak właśnie będzie, posłuchałam rady wybitnie popularnego boysbandu, który zmierza w jednym kierunku, if you know what I mean, i zaczęłam rozkoszować się tym piekielnym Erasmusem! A dlaczego? Bo jesteśmy na półmetku, za oknem wciąż w miarę ciepło, wczoraj napisałam pierwszy egzamin (PO WŁOSKU JOŁ) i był nietrudny, za półtora tygodnia jadę na Maltę zrelaksować się i odpocząć trochę od relaksu, a dzisiaj idziemy z dziewczynami przetańczyć noc, czyli mogę jeść węglowodany all day long!!!! Także tego...

Człowiek sobie myśli: "Włochy... królestwo smaku zarówno w kuchni jak i w modzie". Zawsze kojarzyłam Włoszki jako pięknie ubrane kobiety, które mają świetne wyczucie w tej kwestii. Nawet zajadając lunch w barze siedzą w eleganckiej sukni, osłaniając twarz rondem imponującego kapelusza. No więc trochę się rozczarowałam... Ewidentnie Sycylia wyłamuje się z tego modowego stereotypu, bo tutaj króluje odwieczna rywalka smaku - TANDETA! Nie wiem, czy jest to podyktowane mieszanką kulturową i zagubieniem, lenistwem, czy po prostu ubóstwem regionu, ale ludzie ubierają się po prostu źle...
Lećmy od samej góry - u mężczyzn włosy przykryte niesmaczną ilością żelu, który powinien dawać efekt "dopiero wyszedłem z pod prysznica", a tak naprawdę daje tylko wyobrażenie skorupy, która połamie się przy dotknięciu ręką. Dziewczyny natomiast decydują się na desperackie próby wyróżnienia się z klubu brunetek i utleniają włosy... Do tego trzeba koniecznie dodać prostownicę, ponieważ większość ma loki/fale, i w efekcie ich włosy są wypłowiałe i zniszczone, często z tragicznym odrostem na dwa palce.

Och, jak miło... Pogoda właśnie w 10 minut przeskoczyła od przyjemnego, ciepłego popołudnia w armageddon z wiatrem i deszczem, kocham ten klimat! Czas iść na zajęcia :)

Moving on... Korpus! Tutaj króluje duża różnorodność, ale obojętnie czego by na siebie nie narzucić, istnieje jeden element obowiązkowy:







No i kogo to obchodzi, że to wszystko taki ORIGINAL jak włosy lalkie Barbie, ale znaczek musi być. I szczerze mówię, nie pojmuję tego! Jaki jest sens kupować te rzeczy, skoro wszyscy naokoło i tak wiedzą, że to podróba? Chyba Włosi nie są aż tak nieobeznani żeby nie wiedzieć, że jak kupią od murzyna to koło D&G to nawet nie leżało? Do tego u kobiet dochodzą paskudne torby od "Armaniego", które przecież idealnie pasują do jeansów i adidasów. A no właśnie...

Jeansy i adidasy! To właśnie ten fenomen przebija Berlusconiego w rankingach popularności. Niesamowite na jak wiele okazji można wbić się w rurki różnej jeansowej maści, najlepiej zbyt obcisłe i zbyt rozjaśnione. Dobra, ja sama noszę dżinsy przez większość czasu. Tylko po co decydować się na modele, które nie przynoszą korzyści sylwetce, a do tego kłują w oczy przechodniów?


No i wreszcie wisienka na torcie - sportowe buty! Do wszystkiego! Tak, do garniturowych spodni też! Chyba pomysł w tych włoskich głowach jest taki, że jak kupisz takie na koturnie i z brokatowym paskiem, to znaczy, że są eleganckie i wyjściowe... Także możesz spokojnie wkładać kiecę i iść na mszę!



Allora, a dopo! <3

Palazzo







BOSKI WŁOSKI:
  • il tacco a spillo - obcasy
  • la gonna - spódnica
  • i pantaloni - spodnie
  • il capello - kapelusz
  • il cappotto - płaszcz
  • l'abito da sera - suknia wieczorowa


wtorek, 20 listopada 2012

Nostro sangue rosso, i nostri cuori azzurri!


Och życie, takie jesteś czasem zabawne. Budzę się każdego
poranka i nigdy nie jestem w stanie zgadnąć, w jakim nastroju zastanie mnie to samo łóżko wieczorem... Dzisiaj jest źle. No i co poradzisz? Tak już z nami ludźmi jest i to właśnie jest ta zabawa w życie. Żeby wygrać jak najwięcej wieczorów, kiedy witasz łóżko w dobrym humorze. Ostatnie dwa tygodnie dałam dupy i nic nie pisałam... Bo też i humor mi nie dopisywał, więc jakoś nie czułam natchnienia, tak jakbym nie chciała przekazywać w świat mojej negatywnej energii. A ta była na bank na minusie... Nie wiem co się ze mną dzieje, ale tęsknie i tęsknie. Co najgorsze tęsknie i szukam sensu dla mojego pobytu w Katanii, tak jakbym zatraciła ten pęd, który mnie tutaj przyciągnął. Na początku wszystko było jasne, byłam tu i wierzyłam w to, co się działo, wierzyłam w moje erasmusowe doświadczenie całą swoją osobą. W ciągu dwóch tygodni wszystko stanęło pod znakiem zapytania. I nie jestem w stanie dojść do źródła tych wątpliwości i smutku. Zaczęło się chyba od momentu, kiedy w Katanii nastały deszczowe dni, a ja się przeziębiłam. Zbiegło się to z interesującymi zabiegami Gaetano aby zeswatać wszystkie samotne kobiety w domu. Także skoro Eli jest już wzięta, zostałyśmy my z Amelie. Holenderce wpadł w oko młodszy brat Eli - Emanuelle, także ta dwójka była też już ustawiona. Ostałam się ja... A Gaetano wynalazł dla mnie swojego kolegę z pracy - Claudio. Uznał, że to będzie najprostsza rzecz pod słońcem nas w sobie rozkochać, ale nie wziął pod uwagę tego, że ludzie nie schodzą się ze sobą tak łatwo i szybko jakby się tego chciało. A przynajmniej ja się nie schodzę łatwo i szybko, ja się nie schodzę w ogóle. Jestem mistrzynią tworzenia przeszkód dla swojego własnego szcześcia w miłości, także to nie mogło być takie proste... I nie było.

Claudio złożył nam już ze cztery wizyty w domu, a ja wciąż pozostaję niewzruszoną roszpunką zamkniętą w wieży z własnych kompleksów i niepewności. Oczywiście, w tym przypadku akurat istnieje również obiektywna bariera dla naszej dwójki - język. Ale poza tym facet jest jak marzenie... Nie będę się wdawać w szczegóły, bo nie chcę wyjść na zbyt powierzchowną, a niestety wielu atutów wewnętrznych tego mężczyzny nie jestem jeszcze w stanie wymienić, ale! Muszę przyznać, że siedziałam z głową w dłoniach i ryczałam: "Czego ty więcej kobieto chcesz???!!!" Także nieudana próba z Claudio była jednym z powodów, dla których nie czułam się ostatnio najlepiej. Do tego w domu zrobiła się zwariowana atmosfera, bo po wprowadzeniu się Amelie, wszyscy domownicy bardzo się ze sobą zżyli. Zaczęliśmy przesiadywać wieczorami w salonie, wspólnie gotować, żartować, miło, przyjemnie, rodzinnie, wręcz idealnie! TYLKO że ja wciąż nie mówię po włosku, a oni odmawiają rozmawiania po angielsku, chwała im za to w gruncie rzeczy... Także zrozumienie większości żartów omija mnie szerokim łukiem... Aha, no i jest jeszcze sprawa braku prywatności. No bo jak już tylko zamknę drzwi od swojego pokoju, to jest: "Martulaaaa, a co ty się tak izolujesz? Siedzisz i siedzisz w tym pokoju zamiast pobyć z nami! Od tej samotności tylko się smutna robisz!" No coś w tym jest jak widać, więc co mam robić? No wychodzę, no...


A w szkole zaczęło się robić poważnie... Okazało się, że chyba jednak będę miała się czegoś na tym wyjeździe nauczyć. O Bogowie, i chyba jednak odbędzie się kurs włoskiego! No i profesorowie wcale nie chcą być tacy mili jak mieli być... Wczoraj zjechał mnie profesor, którego nazwisko brzmi prof. Di Nuovo, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy prof. Znowu... Znowu miałam dziś z nim zajęcia i znowu nic nie zrozumiałam!
Ale i tak najciekawsza posada na uczelni to Pan Portier. Bo jak się okazuje, do jego obowiązków oprócz oczywistych: wydawanie kluczy, udzielanie informacji zagubionym przybłędom, monitorowanie sytuacji na obiekcie, należą również zadania specjalne. A mianowicie - Portier otwiera salę wykładową studentom, przynosi laptop profesora, podłącza mikrofon, włącza rzutnik i czeka ze studentami aż profesor łaskawie pojawi się by udzielić lekcji. Także fucha jest niezmiernie poważna, a zauważyłam, że jeden z Panów Portierów zdaje sobie doskonale sprawę z tego, jak istotne jest jego stanowisko i przychodzi do pracy w dresie przybranym jedwabną apaszką!

Przerwa między zajęciami

Co do egazminów - już kiedyś chyba o tym wspominałam, że wszystko jest zdawane ustnie. I jak zdążyłam zauważyć, nie jest to zupełnie pozbawione sensu. Po pierwsze przygotowujesz się i uczysz się ze zrozumieniem, tak żeby być w stanie podyskutować o temacie. Po drugie uczysz się wypowiadać w miarę składny sposób, panować nad tokiem myśli pod dużą presją itd. A po trzecie - dzięki takiemu egzaminowaniu studenci tutaj nie boją się swoich profesorów, są nauczeni pytać, kiedy nie rozumieją i dopytywać, jeśli coś ich zaciekawi. Ja prędzej połknę własny język niż zapytam o coś na forum, nie mówię we Włoszech, bo wiadomo, że to bardziej zrozumiałe, ale nawet w Polsce mam z tym problem. A gdybym miała więcej okazji do rozmowy w cztery oczy z profesorem to pewnie stres byłby znacznie mniejszy. Tak sobie wyobrażam.

Och Jezuniu... Internet mi dzisiaj nie ułatwia zadania. Od dwóch godzin edytuję tego posta i wciąż jest źle... Nie chce się załadować, zdjęcia się nie dodają, tekst mi się zacina. A teraz skasował się cały akapit. Szkoda...

To chyba koniec na dzisiaj, mykam się uczyć, o rety...
Ciao ciao!


Palazzo

    



BOSKI WŁOSKI:
  • Mbare - ziomek
  • La stracciatella - rosół z dodatkiem jaj, tartego parmezanu i gałki muszkatałowej
  • Il odore - zapach
  • Il rumore - hałas
  • Chi minchia guardi?! - co się k***a gapisz?!

poniedziałek, 5 listopada 2012

Qui Italia!

Nareszcie! Udało mi się otworzyć książkę do nauki włoskiego i przerobiłam Unit1! Może nie ma się za bardzo czym chwalić, bo w pierwszym rozdziale są zagadnienia typu: "Quanti anni hai?" i "Che fai? Lavori o studi?"... Ale jest to mój osobisty sukces, bo do tej pory w wolnych chwilach jadłam lub przeglądałam 9gaga, więc postęp uznaję za widoczny. Fakt, że po prostu trochę spanikowałam, bo moja nowa współlokatorka wróciła dzisiaj do domu z dwiema wielkimi książkami do włoskiej gramatyki, a ona sprecha już bez zająknięcia. Także zaczęłam sobie wyobrażać, jak bardzo jestem w tyle, a na kurs włoskiego organizowany przez uczelnię raczej nie mogę liczyć. Z każdą kolejną datą podrzucaną nam przez prowadzących jako obiecany dzień rozpoczęcia owego kursu, zaczynamy coraz mniej wierzyć w to, że on się w ogóle odbędzie. Tylko czekać aż zaczną powstawać żarty z cyklu: "Ej, chodź przechodzimy na dietę jak się nauczymy włoskiego..."




A no właśnie - nowa współlokatorka! Holenderka Amelie, która bardzo dużo gada, wchodzi bez pukania do pokoju i daje psu zjeść jej własne skarpetki. Ale i tak wolę ją niż Niemców, których jest następczynią. I mimo, że już ich nie ma, oni i tak wciąż krążą po naszym domu niczym duchy. Postanowili ukraść klucze, więc musieliśmy wymieniać zamki, postanowili wrócić i żądać zwrotu kaucji, a w końcu postanowili wynająć detektywa, który się tu pojawia i grozi policją. Żyjemy w ciągłym napięciu, ale ubaw jest niezły. 


Parę dni temu przyjechała do mnie Magda, która była moim pierwszym gościem na Sycylii! Tej, mam nadzieję, że nie ostatnim... Także wysiliłam wszystkie komórki mózgowe aby zaplanować idealnie katański tydzień. Oczywiście rzeczywistość lekko zweryfikowała moje zamierzenia, ale nic to, i tak było wyczapiście! Zjadłyśmy mnóstwo makaronu i jedną wyśmienitą pizzę, grałyśmy w Scrabble w Villi Belini, spacerowałyśmy wybrzeżem przy zachodzącym słońcu, obejrzałyśmy Magic Mike'a z wypiekami na twarzach i biegłyśmy w strugach deszczu przebrane za czarownicę i diabła... Mi piace!




W naszym mieszkaniu zapanowały również nowe zwyczaje stosunkowe, a to dlatego, że gospodyni Eli jest w związku z użytkownikiem Steve Gleeson! I teraz każda przestrzeń domowa jest zagrożona, ponieważ nigdy nie wiesz, czy nie wpadniesz na tych słodkich nowozwiązkowców, którzy jak na tę grupę społeczną przystało, są słodszy od kremu ricotta w rurkach cannoli! Także nieważne czy gotują, czy oglądają How I met your mother w salonie, czy piją kawkę na tarasie, cały czas jest buzi buzi i "mój ty kurczaczku!"...

No i jest jeszcze do tego pies, który ma 7 miesięcy i udaje Labradora. April mieszka na tarasie, więc trzeba uważać na pranie, które tajemniczo zostaje ściągnięte ze sznura do suszenia i ląduje w pysku bestii. Jeszcze z koszulką to trochę zabawowo, ale z bielizną typu string robi się wstydliwie. Wyciągać własne gacie z zębisk psa przy wesołej gromadce nastoletnich Włochów? Mamma mia...

Zaczęłam tęsknić za domem... Tak generalnie. Nie chodzi o to, że chcę wracać, bo nie byłabym szczęśliwa teraz w Polsce. Jeszcze nie dość mam Italii. Tylko po prostu tęsknię za pewną stabilizacją, własnymi zasadami i za mamusią! Cięzko jest żyć unormowane życie na Erasmusie. Przez pierwszy miesiąc się odnajdujesz, rozgraniczasz ludzi na tych z pozytywną i negatywaną energią, robisz rozeznanie w sklepach i poznajesz zasady na uczelni. Teraz, w drugim miesiącu, mogłyby zacząć rodzić się więzi, ale z powodu specyficznego czasu Erasmusa (pół roku/maksymalnie rok), trudno jest w pełni oddać się nowym przyjaźniom, ponieważ gdzieś podskórnie wiesz, że większość z nich jest tylko tymczasowa... Do tego w moim przypadku dochodzą problemy językowe i tak oto etap drugi aklimatyzacji okazuje się być trudniejszy. No i jeszcze wieści z domu... Rodzicki kończą powolutku remont w Szczecinie i niedługo będzie gotowy mój nowy pokój na strychu. I bardzo chciałabym go zobaczyć na własne oczy i urządzić po swojemu. A tak, to oglądam go przez marnej jakości kamerkę na Skypie i wygłaszam niepewne sądy na temat koloru paneli czy wyboru tapety... A na psychologii w Poznaniu nauka idzie pełną parą, zajęcia coraz trudniejsza, ale i coraz ciekawsze.


Sono straniera, sono Erasmus, mi dispiace!
Ciao ragazzi!

Palazzo




BOSKI WŁOSKI:
  • la morte - śmierć
  • il diavolo - diabeł
  • il tailleur - kostium
  • la strega - wiedźma
  • la scopa - miotła
  • impazzire - szaleć, wariować

środa, 24 października 2012

Quale futuro per noi?

Tak to jest jak się mieszka z zażrtymi fanami futbolu! Zostałam grzecznie wyproszona z salonu, gdzie ze smakiem zajadałam się obiadokolacją przy akompaniamencie "Gilmore Girls" po włosku z angielskimi napisami (tak! teraz i takie cuda lecą w telewizji!), bo o 21:00 zaczyna się mecz AC Milan kontra Dwie Duże Litery Nazwamiasta. Także tak się składa, że muszę od 10 rano słuchać Green Day i Sum41 (no niestety... chłopaki jeszcze dojrzewają...) i okazuje się, że o 10 wieczorem dalej nie mam nic do powiedzenia w sprawie rozrywki w tym domu. Nie ma szans, nie biorę Włocha na męża. Ale apropo rozrywki! W piątek trochę sobie odbiję i porządzę, bo organizuję imprezę na naszym tarasie! Po pierwsze dlatego, że może być ostatni dzwonek pod względem pogodowym, po drugie, bo Gaetano chce spróbować swoich sił w rozmowie z Polakami, więc kazał mi zaprosić wszystkich Naszych, po trzecie - pracuję nad PR. Poza tym trzeba się bawić, bo cóż innego nam pozostało? Kryzys, bezrobocie, brak perspektyw...



A przynajmniej tak swoją rzeczywistość postrzegają młodzi Włosi. Sycylia naprawdę sięgnęła dna, strajki są co najmniej raz w tygodniu, wczoraj ogłoszono, że jedno z dwóch na całą wyspę lotnisk rozpoczyna protest w postaci ograniczenia lotów od 3 listopada do 3 grudnia do minimum! I niestety dotyczy to tego w Katanii, a nie w Palermo... Na szczęście mój samolot leci dopiero 16, ale jak zaczęłam czytać to obwieszczenie, to aż mi tchu zabrakło. Co śmieszne, patrzę na tych protestujących, którzy zbierają się przy najważniejszej ulicy Katanii i widzę jaką oni mają radochę z samego faktu, że się spotkali. Że mają okazję się zobaczyć, wspólnie poskandować i poskakać. Taka to natura tego narodu, kochają zgromadzenia. Nawet jeśli do niczego to nie prowadzi, to tydzień w tydzień dziadek, ojciec i syn idą z transparentami w miasto.
W wielu rozmowach z młodymi Włochami odczuwam duże zniechęcenie tą sytuacją. Wybór kierunku, który studiują jest przede wszystkim podyktowany zapotrzebowaniem na rynku pracy, a nie pasją czy choćby ciekawością. Albo kończą jedne studia i idą na następne, bo nie mają nic innego do roboty. No tak, może dyplom z filologii nie zapewni mi świetlanej przyszłości, ale już z farmacji na pewno...?


Nie pozostaje im nic innego jak zwrócić się do Boga! A zwracać się możesz na każdym rogu, bo co skrzyżowanie to kościół... Podobno przy rekordowej ulicy stoi ich 18. Ja idąc na uczelnię mijam 4 czy 5, a to tylko kwadrans szybkim krokiem. Dzisiaj wstąpiłam do jednego i to nie tylko dlatego, że padało, i natknęłam się na odmawianie różańca. Ładny widok, dobra atmosfera.


Śmieszna rzecz jest tutaj z całusami na powitanie. Najważniejsze - całujemy się wszyscy! Nie tylko dziewczyny, panowie z paniami też i między sobą również owszem tak! I wszystko byłoby dobrze, ale jak przychodzi co do czego, to nigdy nie wiem ile tych buziaczków mam drugiej osobie skraść. No bo u nas w Polszcze to, o ile się nie mylę, daję się jednego. I to w sumie tylko bliscy znajomi, z Panią w kiosku się tak nie przywitam. No a tutaj serdeczność i wylewność każe Włochom całować się dwukrotnie. Dla mnie jest to nienaturalne. Przychodzę na spotkanie, widzę grupkę znajomych i pierwsze 3 minuty chodzę jak lis z kulawą nogą i wymianiam buziaki z każdym z osobna... No trochę głupawe. A już najciekawiej jest jak połowa z tych ludzi to Polacy, a reszta Włosi... O Madonna! To komu ile buziaków? Agata, koleżanka erasmuska, raz usłyszała od drugiej Polki: "Co?! Dwa buziaki?? No bez przesady... Ja na dwa razy całuję się tylko z Włochami..."

W tak zwanym międzyczasie odbyłam wyprawę na Etnę. Jeśli ktoś się nie orientuje, to jest to taka góra, która przez tysiące lat formowała się na skutek ruchów tektonicznych ziemii, którą nazywamy wulkanem i która raz na jakiś czas eksploduje gorącą lawą z wnętrza planety. I nie, Etna to nie Mordor, to nie do niej zmierzał Frodo w celu unicestwienia pierścienia mocy. Chociaż nie zdziwiłabym się gdyby pewne sceny na potrzeby filmu nie zostały nakręcone w tych okolicach. A już na pewno wiem, że w jednym z kraterów został nakręcony teledysk Violet Hill grupy Coldplay. I my ten krater odwiedziliśmy. Co jak myślę oznacza, że dzieliłam pył wulkaniczny z Chrisem Martinem!


Pas ziemi wypalonej przez spływającą lawę

Co tam jeszcze? Jadłam dzisiaj typowo angielski lunch - upieczone bajgle z białym serem i boczkiem. Polecam, palce lizać. Oparzyłam sobie język na bekonie (mimo że widziałam jak skwierczy jak otworzyłam bajgla żeby na niego popatrzeć, i tak ugryzłam, moje neurony są nie w formie), ale należało mi się za to, że kupiłam wcześniej ciastek za 8 euro! Nie chciałam przychodzić z pustymi rękami w gości, ale mogłam od razu nie przychodzić z torbami... 

Muszę jeszcze odnotować jedno ważne wspomnienie - w zeszłą niedzielę (21.10) byłam na plaży, opalałam się w bikini, ba! kąpałam się w morzu!!! Kocham taką jesień... Nie jest tak, że nie tęsknię za tą złotą, u nas... Ale to, co się tu wyprawia jest tak dla mnie niezwykłe, że cieszę się jak małe dziecko. Trochę mniej cieszą się Katanianki, które przywołują chłody jak mogą ubierając wielkie wełniane szaliki na uczelni, kurtki przy 20 stopniach to standard, a w sklepach już tylko swetry... Chyba po prostu mają dość słońca i upału, czas na zmianę. Ja też już ciut tęsknię do moich kozaków.



 
Zaczęła się wreszcie poważna nauka, a przynajmniej ruszyły zajęcia i wreszcie moje dni wygladają mniej jak wakacje... Większości wykładów nie rozumiem, ale nie jest tak, że nie wiem o czym mowa. Po prostu orientuję się mniej więcej, głównie dzięki słowom, które brzmią w każdym języku podobnie, a przynajmniej w polskim czy angielskim (jak widać poniżej, trzeba się wysilić żeby nie pojąć). Także niuanse mi umykają, ale ogół wynoszę ze sobą za drzwi sali. Gorzej jest z jednymi zajęciami, gdzie szczegóły to kwintesencja tematu, czyli psychologia sądowa i kryminologia. Profesor nadaje z tępem karabinu maszynowego, temat jest mi zupełnie nieznany, bo nigdy w życiu się o tym nie uczyłam, a cała sala zaśmiewa się z rzucanych przez wykładowcę co jakiś czas żarcików, których nie mam najmniejszych szans wyłapać... No, ale "piano, piano!" Grunt, że przedmiot jest ciekawy i dwie godziny trwają dla mnie trzy godziny, a nie jak zwykle ze cztery czy pięć :)

Ci vediamo dopo!

Palazzo




BOSKI WŁOSKI:

  • la sequenza - sekwencja
  • la misura - pomiar
  • gli stimoli - bodźce
  • la scala ordinala - skala porządkowa
  • la varianza - wariancja
  • la distribuzione normale - rozkład normalny



środa, 17 października 2012

Ragazzi a Catania

Wczoraj naszła mnie myśl żeby napisać szczerego posta na temat moich doświadczeń z chłopakami z wyspy. Minęło niewiele czasu, a trochę już się w tym temacie wydarzyło. To już pierwsza wskazówka co do tego, jacy są. Generalnie szybcy! Nie ma w nich wiele nieśmiałości, a przynajmniej do czasu, kiedy nie stają przed wyzwaniem prowadzenia konwersacji w języku angielskim... Wtedy nagle woda w usta poprzedzona głupawym chichotem. Byłoby znacznie łatwiej spotkać miłość życia gdyby Włosi zainwestowali trochę wysiłku w swój angielski... Ale i tak chyba jest z nimi lepiej niż z Hiszpanami, którzy ani be ani me! Specjalnie dla nich jest osobny przewodnik, wszystkie ogłoszenia są tłumaczone na trzy języki: włoski, angielski i .. hiszpański! No już zrozumiałabym chiński, ale hiszpański?? Tym bardziej, że jak się tym tekstom czasem przyglądam, to ten język nie różni się tak bardzo od włoskiego, naprawdę nie wymaga aż tak dużego nakładu pracy...

Miało być o mężczyznach, a nie o leniuchach, przepraszam.. Ach, może do mężczyzn im jeszcze daleko, ale starają się. Na przykład moi współlokatorzy. Wczoraj przyszła do mnie znajoma i razem wybierałyśmy się na wystawę fotograficzną pod tytułem: "Land, fire and sea!", która miała przedstawiać sycylijskie krajobrazy. Kiedy tylko Agata pojawiła się w progu, a moich dwóch coinqulini zobaczyło taką dziewczynę, od razu zdecydowali, że pójdą z nami. Nawet nie wiedzieli jeszcze gdzie idziemy, ale już byli za drzwiami. Potem przez dwie godziny trwania prezentacji przeszkadzali, śmiali się i ziewali, tak że było mi za nich głupio. Czułam się jakbym opiekowała się dwoma szczeniakami.

Acha, miało być o mężczyznach, a nie dzieciakach? No tak, to inaczej... Jest taki Salvo, którego poznałam, uwaga, na dyskotece! A to ci dopiero! Nic tak źle nie wróży, jak poznać koleżkę na parkiecie, bo on albo rusza tylko korpusem, a głowę zostawia nienaruszoną albo dłużej szykuję się na disko frisko niż ty, a potem poci się w tej prążkowanej koszuli jak mysz. Jednak, Salvo mnie zaintrygował. Podszedł niepostrzeżenie do kolegi, z którym tańcowałam w najlepsze (Dino - tancerz jakich mało) i zapytał, czy może mu ukraść partnerkę. A skoro Dino nie zareagował, nagle stałam twarzą w twarz z klonem James'a Franco (nie żartuję!). Tyle że właściwie nie taczyliśmy. Rozmawialiśmy, bo (dios mio!) Salvo włada angielskim. Punkt dla człowieka. A potem jeszcze usłyszałam: "W klubie to tak ciężko się naprawdę poznać, chciałbym się z tobą umówić na kawę". No, to już byłam po kolana w tym błocie... A co to znaczy? To znaczy, że od tamtego czasu ta kawa się jeszcze nie wydarzyła i śmiem twierdzić, że klamka zapadła. Ja mogę się odezwać raz, czy drugi, ale za trzecią wiadomością wiem, że zainteresowanie z drugiej strony leci na łeb na szyję aż do zera.

O rety, miało być o mężczyznach, a jest o... dziwakach? No to do tematu! Gaetano - gotuje, śpiewa, sprząta, pracuje w poważnej branży, mówi po polsku (trośkem) i krzyczy do mnie: "Martuuuuula!" z drugiego końca mieszkania. Ach, ma też narzeczoną i biorą ślub w Zakopanem  w przyszłym roku...

Aaaa, że miało być o mężczyznach, a nie o narzeczonych? To niestety... Chyba temat się wyczerpał.


Salve!


Palazzo

 
 Dziewczyny wolą policjantów!
(od lewej Flavia, Jasmine & Helen)



BOSKI WŁOSKI:

  • Ballare - tańczyć
  • Ammiratore sconosciuto - cichy wielbiciel
  • Meglio un uovo oggi che una gallina domani - lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu
  • Baci e abbracci - całuski i uściski!