Z uwagi na to, że jestem już z powrotem w Polsce, a mój Erasmus dobiegł końca, pomyślałam, że podzielę się na blogu moim krótkim podsumowaniem. Jest to esej na potrzebę wydziałowej akcji o nazwie "(nawiasem mówiąc)", która ma zachęcić studentów do pisania o czymkolwiek, co im siedzi na duszy lub w niej gra. Ja napisałam of kors o moim wyjeździe, ponieważ jak na razie jest to najbardziej aktualne wydarzenie z mojego życia i chyba najciekawsze co mi się do tej pory przydarzyło.
Także niech ta notka będzie ostatnią na tym blogu. Niezmiernie mi miło, że mogłam się dzielić moimi zagranicznymi przeżyciami z innymi ludźmi, że komuś chciało się to czytać, i to niektórym nawet z przyjemnością. Miałam niesamowitą frajdę z tego, że mogę podzielić się tym, co się działo i pomogło mi to wiele razy zebrać myśli do kupy i spojrzeć na wydarzenia z szerszej perspektywy. Poza tym wszystkie wpisy opowiadają o pięknych chwilach, które spisane tworzą niezniszczalne wspomnienia.
THE END
"Erasmus Experience"
Mniej więcej półtora roku temu pomiędzy różne bzdury
oglądane przeze mnie na YouTube trafił filmik pod tytułem: „Sorry, I’m Erasmus”
wrzucony przez Giuseppe Turchiaro. Niecałe pięć minut materiału zmieniło moje
życie. No dobra, brzmi dosyć podniośle… Raczej włączyło nową ideę do mojej
głowy, wniosło nową pozycję do mojej życiowej listy „Things to do”. Niby nic
wielkiego, młody, raczej przystojny i zdecydowanie zabawny Włoch opowiada o
swoich przeżyciach związanych z wyjazdem w ramach programu wymiany studenckiej
Erasmus na parę miesięcy do Wielkiej Brytanii. Jednak coś w tym filmie
przemówiło do mojej obolałej posesyjnej duszy, do mojej wyobraźni i do serca,
które nagle zaczęło szybciej bić. „Czyli jednak jest nadzieja! Istnieje szansa
na ucieczkę z depresyjnej jesienno-zimowej Polski! Można na jakiś czas schronić
się przed rutyną i szarą codziennością! Jest okazja na odstawienie książek na
bok i zrobienia sobie półrocznych wakacji!” Zdecydowanie tak, Erasmus wydał mi
się w tamtym momencie wybawieniem, w jednej chwili wyjazd na wymianę stał się
moim marzeniem numer jeden!
Minęły 3 semestry i oto jestem, lekko zagubiona, lekko
stęskniona za krajem, świeżo upieczona Erasmuska. Ostatnie 6 miesięcy spędziłam
w Katanii, czyli w drugim co do wielkości mieście na Sycylii – południowej
wyspie Włoch. Dlaczego akurat tam? To pytanie padało pod adresem wielu osób na
wyjeździe, a odpowiedzi były standardowo bardzo różne. Jedna znajoma była rok
przed Erasmusem na wakacjach w tamtym rejonie i zakochała się w sycylijskim
klimacie. Inna od lat tworzyła związek na odległość z chłopakiem z Katanii i
teraz wreszcie zakochani mieli szansę spędzić parę miesięcy w jednym mieście.
Jeszcze inna, studentka filologii, z uwagi na swoje studia pragnęła wyjechać
właśnie do Włoch w celu podszkolenia języka. A jak to było ze mną? Chyba
niezbyt wyszukanie… Ja chciałam tylko słońca, czerwonych pomarańczy i
romantyzmu.
Przygotowania do wyjazdu we wrześniu zostały gwałtownie
zaburzone tylko dwukrotnie – za pierwszym razem była to wiadomość od znajomej z
innego miasta, która dostała się na wyjazd w to samo miejsce i w tym samym
czasie, co pozwoliło nam podjąć decyzję o wspólnym mieszkaniu i wzajemnym
wspieraniu się. Misterny plan posypał się w drobny mak po słowach: „Nie dam
rady. Mam zbyt wiele wątpliwości. Zakochałam się. Nie jadę.” Drugim wstrząsem
był telefon od przyjaciółki ze studiów. Miała ona, co było już od ponad pół
roku postanowione, spędzić dwa tygodnie w słonecznych Włoszech na wakacjach,
przy okazji będąc mi kompanem przy stawianych przeze mnie pierwszych krokach na
obczyźnie. Tak fajnie miało być! Na co tydzień przed wyjazdem, między wrzucanymi
do walizki bikini i kocem termicznym, w słuchawce usłyszałam: „Dostałam
półpaśca. Na oku. Zarażam. Nie jadę.”
Przez cały czas trwania procesu rekrutacji, kupowania
nietanich biletów, zmniejszania różnic programowych i uczęszczania na kurs
włoskiego, nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że chcę tego
wyjazdu. Ale po tych dwóch „niusach” zaczęły mi się trząść kolana, a walizka
nagle stała się jakaś nie do udźwignięcia… Cóż, chyba zasadą jest, że prędzej
czy później kryzys musi przyjść, u każdego. Mój pojawił się właśnie wtedy, dosyć późno i niespodziewanie, ale
tak to już z tymi kryzysami jest. Co by jednak nie mówić, nastąpiło domykanie
walizki, ścisk w żołądku, trochę wzruszeń na lotnisku i już mnie nie było.
Katania okazała się o wiele większa niż się spodziewałam! Do
tego stopnia, że przy lądowaniu cały czas zastanawiałam się: „Co to za duże
miasto na północ od lotniska?”. Zachmurzenie tego dnia musiało być spore,
ponieważ nie doceniłam jeszcze wtedy widoku na największy skarb i zarazem
przekleństwo Katanii – widoku na Etnę. Nigdzie poza tym miejscem na ziemi nie
spotkasz się z szansą brania kąpieli w morzu i jednoczesnego gapienia się na
wulkan. Niesamowite wrażenia gwarantowane! A przekleństwem nazywam ją dlatego,
że słynne jej erupcje miały w zwyczaju przysparzać wiele zmartwień mieszkańcom
sąsiadujących z Etną miejscowości, łącznie z moją Katanią.
Pierwsze tygodnie upłynęły pod hasłem : organizacja. Z dużym zaskoczeniem uznałam, że moja
znajomość włoskiego jest raczej niewystarczająca do przetrwania, a językiem angielskim
za wiele nie zdziałam. Cudowne jednak było to, że mimo różnic językowych i
kulturowych bardzo niewiele osób potraktowało mnie w sposób mniej niż
przyjemny. Prawie każdy z napotkanych na mojej drodze ludzi był życzliwy,
uśmiechnięty, skory do pomocy! Była to główna cecha, która przekonała mnie do
Sycylijczyków – niesamowita otwartość. Po znalezieniu mieszkania, wstępnym
rozeznaniu się w topografii miasta oraz zawarciu paru nowych znajomości, Erasmus
rozpoczął się na dobre!
Uczelnia, na której odbywały się moje zajęcia okazała się
średniowieczną wersją Hogwartu – budynek Universita degli studi di Catania jest
zaadaptowanym na potrzeby akademickie byłym klasztorem Benedyktynów. Także popiersia i witraże w oknach kafeterii studenckiej i marmurowe portale przy wejściu
na zajęcia były na porządku dziennym. Klimat był wspaniały, ale za to
organizacja okazała się koszmarem. Słyszałam wcześniej opinie na temat lekkiego
roztargnienia we włoskiej administracji. Jednak to, co przeżywałam wraz z
innymi studentami za każdym razem przy załatwianiu czegokolwiek w
sekretariacie, biurach wymiany międzynarodowej czy na dyżurach u samych
profesorów, przekroczyło wielokrotnie moją granicę tolerancji dla włoskiej
opieszałości. Umówmy się, ma to w sobie wiele uroku, jednak moja porządna,
punktualna i poukładana polska natura nie była w stanie przystosować się do
włoskiego bajzlu… Basta!
Tak jak załatwianie formalności okazało się uciążliwe,
klimat i temperatury rekompensowały w całej rozciągłości moje i innych
Erasmusów frustracje. Aż do końca listopada organizowaliśmy wypady na
piaszczystą plażę, jeździliśmy na wycieczki i zwiedzaliśmy piękną Sycylię, w
letnich sukienkach wracałyśmy z dziewczynami wieczorami do domów. Było raczej
jak w raju i korzystaliśmy z pogody ile wlezie, drocząc się odrobinę ze
znajomymi z Polski, którzy patrząc na zdjęcia skręcali się z zazdrości.
Nauka na zagranicznej uczelni okazała się dla mnie o tyle
trudna, że wszystkie zajęcia odbywały się po włosku. Ciężko mi było nadążyć za
mamroczącymi naukowe definicje profesorami. W związku z tym większość wykładów
spędziłam bardziej na wyłapywaniu ogólnego sensu zajęć niż na robieniu
skrupulatnych notatek. Na szczęście okazało się, że istnieje możliwość
przystąpienia do egzaminów w języku angielskim, ponieważ każdy z prowadzących
potrafił lepiej lub czasem gorzej dogadać się ze mną na tyle aby przeprowadzić
zaliczenie. Będąc szczerą, uratowało mi to tyłek…
Włochy od północy po samo południe słyną ze wspaniałego
jedzenia. Oczywiście Sycylia pod tym względem nie wypada blado, ponieważ
próbując skosztować wszystkich słynnych południowych przysmaków można by spokojnie
zapełnić sobie menu na miesiąc lub dwa. Niezliczone ilości smaków… Pasty,
pizze, ryby, desery, nawet słynne mięso z konia, starałam się spróbować
wszystkiego! Od lat jestem wielką fanką pizzy, jednak dopiero będąc we Włoszech
doceniłam co znaczy prawdziwie niebiański smak sosu pomidorowego, mozzarelli
czy bazylii dojrzewających w sycylijskim słońcu. Pyszności!
Spędziłam na południu Włoch 6 niezapomnianych miesięcy
wypełnionych zabawą, pysznym jedzeniem, nauką języka i poznawaniem nowych ludzi
i ich kultur. W mojej opinii właśnie na tym opiera się idea programów wymiany
studenckiej. Z jednej strony są to młodzi ludzie stawiani w nowych sytuacjach,
często trudnych i tworzących wyzwania, studenci przyswajający poza wiedzą
akademicką, również wiedzę na temat samych siebie. Ale Erasmus to również czas
odpoczynku, zakochania się w nowej kulturze, dostrzeżenia szerszej perspektywy.
Wzbogaca nas wewnętrznie, ale też pozwala na odpoczynek od tego, co zostawiasz
za sobą. Jest tak, ponieważ po wejściu na pokład samolotu na cały czas trwania
wyjazdu zyskujesz alibi, które pozwala ci odwrócić twarz od problemów w stronę
słońca, odetchnąć i powiedzieć: „Sorry, I’m Erasmus”.
Palazzo